Kozłowski zamyślił się: – Znam Barbarę Horpynę, kiedyś współpracowaliśmy przy jakimś problemie prawniczym. Bo ja wiem, nie byliśmy w wielkiej komitywie, czy to coś da?
Józef radośnie kiwał głową, jakby spodziewał się właśnie takiej odpowiedzi, w końcu aż się roześmiał.

– Da, da, nie dlatego że współpracowaliście, chociaż w tym przypadku akurat świetnie się składa, bo łatwiej ci będzie porozmawiać ze znajomą. Oczywiście gdzieś na boku. Z tym, że my także myślimy i niezależnie od ciebie – tu znowu się uśmiechnął – no, prawie, właśnie ją wytypowaliśmy do prowadzenia ewentualnej sprawy sądowej. – To ona też jest… – Oczywiście, że jest. I to o wiele bardziej niż myślisz.

Widząc zdziwioną minę Zbigniewa, Józef niby na chwilę się zawahał, w końcu mrugnął konfidencjonalnie okiem i jakby w tajemnicy przed światem, odkrył gardę. – Mówię ci to w zaufaniu, ponieważ już jesteś nasz i raczej nie mam czego się obawiać. Niemniej pamiętaj, by zachować to tylko dla siebie. Przez chwilę Józef szperał w swojej teczce, wyjął z niej jakiś pożółkły prawie arkusz i wręczył Kozłowskiemu.

– Masz, przeczytaj, a wszystko zrozumiesz. No, czytaj – ponaglił. Zbigniew wziął papier do ręki i przysunął bliżej oczu. Decyzją Józefa Stalina, zaraz po wojnie i tuż przed rozpoczęciem tak zwanej repatriacji (wypędzenia) Polaków z ziem wschodnich Rzeczypospolitej, przeprowadzono operację agenturalną wśród przesiedlanych. Ponieważ tylko nieznaczna część z nich zgodziła się współpracować z NKWD i władzą radziecką, postanowiono uzupełnić ją w szerokim zakresie obywatelami ZSRR. Podjęto szereg działań, by zakonspirować tych rosyjskich agentów. Wytypowano polskie rodziny, które natychmiast zesłano do najbardziej odległych gułagów, skąd miały już nigdy nie wrócić. Na ich miejsce podstawiano rodziny lub pojedynczych rzekomo ocalałych kresowiaków jako repatriantów zza Bugu. Szczególną uwagę zwracano na byłych mieszkańców tych wsi i miejscowości, których albo całą ludność wywieziono, albo też wszyscy zginęli podczas wojennej zawieruchy. Podstawionych rzekomych repatriantów uczono języka polskiego, nadawano im imiona i nazwiska pomordowanych wraz z ich życiorysami.

Nie było to aż tak skomplikowane, ponieważ język używany na kresach był mieszany i śpiewny, a rusiński akcent nikogo nie dziwił. Zresztą, przesiedlano głównie rodziny chłopskie, dla których taka mowa była powszednią. W tej agenturalnej akcji zwracano szczególną uwagę na dzieci, które dobierano głównie z rodzin komsomolskich. Internacjonalistyczne i proletariackie wychowanie dawało gwarancję, że gdy dorosną w nowym kraju, będą wiernie służyły komunistycznej rosyjskiej ojczyźnie. Z wielką ostrożnością decydowano się „przesiedlać” agentów podstawionych za osoby z domów polskiej inteligencji. Istniało w tym przypadku o wiele większe ryzyko zidentyfikowania i wpadki ze względu na szerokie parantele. Najchętniej więc podstawiano agentów lub część rodzin w tych przypadkach, gdzie nikt nie mógł odkryć ich prawdziwej tożsamości. W sumie spośród wysłanych do Polski repatriantów, ponad 1 procent stanowili wybrani rosyjscy obywatele, udający byłych kresowiaków. Osiedlono ich głównie na ziemiach zachodnich, które po zmianie granic wręcz tego wymagały. Zadaniem tych rzekomych osadników było pilnowanie sowieckiego porządku, wyławianie jednostek patriotycznych i przekazywanie ich służbie bezpieczeństwa do eksterminacji.

Z czasem ta część niby-kresowiaków miała wrosnąć w społeczeństwo, a komunistyczna władza zadbała, by zapewnić im jak największy dostęp do ważniejszych stanowisk publicznych. Wielką wagę przywiązywano do obsadzenia przez nich istotnych posad w milicji, wojsku i sądownictwie. Po latach ludzie tej agentury stawali się naszymi sąsiadami, znajomymi, a nawet przez zawieranie małżeństw krewnymi. Jednak oni sami, ich dzieci oraz dzieci ich dzieci przez cały czas będą utajonymi obywatelami rosyjskimi. Podlegają też poufnej moskiewskiej jurysdykcji, na podstawie której jakakolwiek odmowa współpracy jest traktowana jak zdrada…

– Jest to biuletyn „Wolnej Europy” z lat sześćdziesiątych – wyjaśnił Józef. – Bardzo ciekawy artykulik, co?
– Tak, coś słyszałem, niektórzy o tym szeptem wspominali. Ale to znaczy… czy Barbara Horpyna jest…
Józef uniósł rękę.
– Stop. Nie mówmy za dużo. Sam sobie popatrz i policz. Na 100 repatriantów no, mniej więcej jedna lub prawie dwie osoby po wojnie, to ilu ich jest teraz? – Odczekał chwilę, położył palec na ustach, skinął głową i wyszeptał:
– Tak. –No dobrze – kontynuował już bez konspirowania – skontaktuj się z nią, Basia już wie o całej sprawie. Będzie podczas ewentualnego procesu sędziną, więc musi znać szczegóły. Podstawy prawne i co tam będzie potrzebne, już my znajdziemy. Ale na razie, Zbychu – przeszedł na ton poufały – działajmy bardzo dyskretnie. Do wybuchu, sza!

<- Poprzednia strona

Rozdział 1: Lokalna klasa polityczna, czyli jak się niszczy porządnych ludzi

Rozdział 2: „Jak nie jesteś ze mną, to już nie żyjesz” – takie realia brutalnego świata lubuskiej polityki.

Rozdział 3: „Ludziom, którzy chcą nas opuścić, zdarzają się dziwne, spowodowane na ogół depresją wypadki”. Polityka to nie żarty!

Rozdział 4: Jak opłacony dziennikarz manipuluje opinią publiczną

Rozdział 5: Co? Komu? I za co? – jak partie rozdają sobie stanowiska. Lubuska polityka 2005-2011.

 

Strony: 1 2