Tak się jakoś w moim życiu układało, że zawsze musiałam o wszystko co dla mnie ważne starać się dwa razy bardziej. Mam ogromne szczęście do ludzi i w ogóle uważam, moje życie za… fajne, ale nie wszystko zawsze szło jak po przysłowiowym „maśle”.

W szkole podstawowej, kiedy ja do niej chodziłam, otrzymanie świadectwa z czerwonym paskiem było czymś niemal prestiżowym. Czerwony pasek mieli zawsze „najlepsi”. Starałam się o niego ze wszystkich sił, bo nikt tej małej Gabrysi nie wytłumaczył, że ten cały pasek wcale tak naprawdę nie świadczy o tym, jakim jest dzieckiem i człowiekiem i że on nie wyznacza jej wartości.

No więc, starałam się o niego najbardziej jak tylko mogłam i… i zawsze kończyło się na średniej 4,7… coś. To trochę tak, jak czwarte miejsce przed upragnionym podium, albo potknięcie przed samą metą. Niedosyt i poczucie żalu towarzyszyły mi zawsze, kiedy odbierałam świadectwo „od stóp do głów” w całości niebieskie i gdy słyszałam komentarz: „Nie martw się Gabrysiu może za rok uda się, będziesz próbować…”

Ale czasy podstawówki minęły. Nastąpił czas szkoły średniej. Oczywiście miałam jakieś tam prawo wyboru, ale rodzice bardzo chcieli żebym ukończyła Liceum Ekonomiczne w Ośnie. Bo i zawód po tym konkretny i że na miejscu i że szkoła dobra… Podejście jak najbardziej racjonalne.

No to poszłam na te pięć lat… orki na ugorze.

Dlaczego orki? Bo ja z matematyką, statystyką i ekonomiką to mam tyle wspólnego, co słoń z filiżanką. Odżywałam na każdym języku polskim, ale po języku polskim znowu przychodziły dwie matematyki, statystyka, fizyka i ten ścisk w żołądku i świadomość „Boże o czym ona do mnie mówi”. Dla osoby z dyskalkulią, dla której liczenie sprowadza się tylko i wyłącznie do liczenia na siebie, wybór szkoły o takim profilu był słabej, a wręcz marnej jakości pomysłem. I przy każdej jedynce z matematyki rozważałam rozmowę z rodzicami i zmianę szkoły, ale mimo wszystko zostałam, a raczej przetrwałam. W tej całej mojej wątpliwej karierze ekonomicznej był jeden najważniejszy plus! Ludzie! Koleżanki z klasy, z którymi mam kontakt po dziś dzień i śmiało mogę powiedzieć, że dla ich poznania przeżyłabym ten Ekonomik jeszcze raz, a nawet dwa razy.

Studia minęły mi w miarę spokojnie.

W miarę, bo przed samym ich końcem zaszłam w ciążę i postanowiłam wziąć urlop dziekański. Wróciłam po jego zakończeniu do zupełnie nowej grupy. Nowi ludzie, zupełnie nowe twarze i obca ja pół roku po porodzie z dzieckiem pod pachą…
Wejście w nowe, nieznane towarzystwo nigdy nie jest proste, dla mnie z pewnością nie było. Miałam nawet moment, żeby rzucić te całe wyższe nauczanie w diabły i wracać do domu. Ale przeszło mi, gdy uświadomiłam sobie, że to znowu byłoby jak upadek tuż przed samą metą. Nie chciałam poświęcić tych wszystkich lat nauki podszeptom „poddaj się” i „daj sobie spokój”.
A potem pierwsza praca zawodowa i szybki kubeł zimnej wody, bo okazało się, że wiedza zdobyta podczas studiowania była naprawdę ważna i cenna, ale już pierwszy dzień pracy uświadomił mi, że teoria i wiedza to jedno, a praktyka i życie to drugie.

No i prawo jazdy…

Zrobiłam je w wieku chyba trzydziestu lat i trochę na złość mężowi, bo ciągłe słyszałam „zrób sobie prawo jazdy to będziesz jeździć po tych wszystkich pepkach i Rossmannach bez końca”.  No i zapisałam się na kurs. Plan był prosty: trzy miesiące nauki i jeżdżę, ale życie znowu dało mi pstryczka w nos i powiedziało „o nie, nie tak prędko Kochana” i tym oto sposobem robiłam kurs półtora roku, a egzamin zdałam za ósmym razem! Ale zadałam. Z perspektywy czasu myślę, że to było dla mnie dobre. Miałam momenty rzucenia tego całego jeżdżenia i uwierzenia, co niektórym osobom, że może ja rzeczywiście nie nadaję się do prowadzenia samochodu. Ale i tym razem nie poddałam się tym podszeptom (notabene te same osoby później prosiły mnie o podwiezienie w różnych potrzebach).
Nigdy się nie poddaje. Zwłaszcza jak mi ktoś sugeruje, że wie lepiej na co mnie stać, a na co nie.

Dlaczego piszę dziś tak bardzo osobiście?

Bo chcę Ci przekazać i prosić żebyś nigdy, przenigdy nie poddawał/ła się w swoim życiu. To, że coś nie wychodzi Ci za pierwszym razem czy podejściem nie oznacza, że w ogóle nie się uda.. Może inni zdają za pierwszym razem egzaminy (super, brawo)! Może inni złożą jedno CV i od razu dostają etat (super, brawo)! Może inni składają wniosek o kredyt do jednego banku i bez większego problemu otrzymują go w dwa tygodnie (super, brawo), może inni nie muszą dosłownie walczyć przez kilkanaście dni o laktację i ujrzenie tej pierwszej, białej, upragnionej kropli mleka (super, brawo)!
A Ty dla odmiany masz ze wszystkim pod górkę…
Ale pod górkę nie znaczy, że coś jest dla Ciebie nieosiągalne, że coś nie będzie Ci nigdy dane. „Pod górkę” to znaczy zrobisz to, uda Ci się, ale za jakiś moment.

Przenigdy nie pozwól sobie wmówić, że nie nadajesz się do tego, co sobie zapragnąłeś osiągnąć. Jeśli poczujesz to sam lub sama to ok, ale jeśli ktoś mówi Ci, że jego zdaniem coś nie jest dla Ciebie to to jest tylko i wyłącznie jego zdanie, a nie prawda o Tobie czy Twoja rzeczywistość.

Mówi się, że jeśli szczęście jeszcze do Ciebie nie dotarło to znaczy, że idzie małymi krokami. Może rzeczywiście do Ciebie idzie wolniej i bez pośpiechu, ale spokojnie, uwierz mi dojdzie w odpowiednim czasie i sprawi, że satysfakcja będzie smakowała obłędnie!

Czytaj też: Krótka pochwała zwykłej codzienności!