– Do polityki? – zdziwił się Waldek. – Ale jesteś już duży, wiesz, co robisz. – Przymrużył oczy i obejrzał mnie krytycznie. – Zdajesz sobie sprawę, co to dla ciebie oznacza?  Jeżeli już osiągniesz jakiś cel, to chwałę przypiszą sobie inni, a jeśli doznasz porażki, to ci sami inni cię skopią. Polityka to walka o władzę, władzę dla dobra wspólnego albo też swojego – to fragment z pierwszego rozdziału książki Zbigniewa Kozłowskiego „Hokka hey – taniec z kołtunerią”. Główny bohater stawia pierwsze kroki w lubuskiej polityce w latach 2005-2011 . Wczytując się w treść – możemy nawet podejrzewać – że w wielu momentach chodzi o politykę samorządów naszego powiatu. 

Rozdział 1: Lokalna klasa polityczna, czyli jak się niszczy porządnych ludzi
Rozdział 2: „Jak nie jesteś ze mną, to już nie żyjesz” – takie realia brutalnego świata lubuskiej polityki.
Rozdział 3: „Ludziom, którzy chcą nas opuścić, zdarzają się dziwne, spowodowane na ogół depresją wypadki”. Polityka to nie żarty!
Rozdział 4: Jak opłacony dziennikarz manipuluje opinią publiczną
Rozdział 5: Co? Komu? I za co? – jak partie rozdają sobie stanowiska. Lubuska polityka 2005-2011.

Z lustra szpitalnej łazienki patrzyła na mnie twarz bezradnego cielaka prowadzonego na rzeź. Wielka, nieproporcjonalnie duża głowa, osadzona na krótkiej, cienkiej szyi, wystającej z masywnego korpusu, zakończonego niewielkimi odnóżami. Oczka w twarzy małe, zapuchnięte i podkrążone, ledwie widać ich niebieski kolor, usta ściągnięte i wąskie z obniżonymi w rezygnacji kącikami, cała zaś głowa wyciągnięta do przodu niczym bezradnie wystawiony do ścięcia łeb. I tak siebie oglądam, zagubionego, steranego, zrezygnowanego, tuż po przebytym zawale serca.

Gdzie podział się mój optymizm i pasja życia, gdzie zaginęła i dokąd uleciała moja „lekkość bytu”? Gdzież radość działania, jeszcze tak niedawno tryskająca ze mnie jak nadmiar soków z żywicznego drzewa? Czy aż tak pozwoliłem się zgnębić? Jakim cudem, dlaczego? Kto tak wpłynął na mój dzisiejszy stan i tak podłe samopoczucie? Kiedy nad tym wszystkim się zastanawiam, jawią mi się przed oczami obrazy tak niedawnej przeszłości, postacie ludzi – życzliwych, kiedy szedłem im na rękę, a zawziętych i wrogich, gdy naruszyłem ich interesy. Migają mi postacie Zbigniewa Kozłowskiego, Kargusia, Gehenny i sporej jeszcze gromadki innych. Chwilami mam wrażenie, że oglądam jakiś groteskowy film, w którym fikcyjni bohaterowie przeżywają niemożliwe w życiu zdarzenia, że to tylko teatr, że zaraz zapadnie kurtyna z napisem „Koniec”, a ja odetchnę głęboko, konstatując: no, ciekawa historyjka, chociaż dobrze, że tylko zmyślona.

Jednak niestety tak nie jest, wspomnienia pulsują mi pod czaszką, że to jednak prawda i ja autentycznie to przeżyłem. To ja stanowię podmiot liryczny, który znalazł się w samym oku cyklonu, to właśnie ja rozpadłem się na tysiące połamanych kawałeczków. Cielak z lustra popatrzył na mnie tym swoim bezmyślnym, umęczonym wzrokiem, pokiwał razem ze mną łbem i w jego oku pojawiła się łza. Moja łza.

– Chyba już jestem w piekle – pomyślałem. Więc to tak ma wyglądać koniec aktywnego i pełnego wiary w siebie Leszka, spiritus movens społecznego działania? Czy już całkiem obcięto mi skrzydła, brutalnie powalono na ziemię, a ja mam leżeć i ani ważyć się powstać? O to wam, kołtuńscy wrogowie, chodzi? I do cholery, jak mogłem pozwolić aż tak się zepchnąć?

Gdyby to była bajka, pewnie zacząłbym ją w ten sposób…

Był sobie mały chłopiec. Śliczny, proporcjonalnie zbudowany, główkę mu okalała fala bujnych blond włosów, z twarzy wyzierały duże, niebieskie, marzycielskie oczęta. Kiedy chłopiec się uśmiechał, a zdarzało się to bardzo często, na policzkach robiły mu się śliczne dołeczki, a z ładnie zarysowanych ust błyskały białe ząbki. Gdzie tylko się pojawił, zaraz całe otoczenie jaśniało. Wypisz, wymaluj aniołek, żywcem wyjęty z jakiegoś barokowego kościelnego malowidła. Od samego początku, to znaczy od kiedy tylko chłopiec uszczęśliwił świat swoim zaistnieniem, rodzina i znajomi, słowem wszyscy przepowiadali mu wielką karierę. Męża stanu, artysty, przedsiębiorcy, co do tego zdania były podzielone, w każdym razie na pewno kogoś nietuzinkowego, ba, wybitnego. A chłopiec tymczasem sobie najpierw szczebiotał, potem zaczął mówić, w szkole został prymusem i jego harmonijny rozwój potwierdzał wszystkie pokładane w nim nadzieje. Rodzice i znajomi patrzyli nań z wielką dumą i sympatią, potakiwali z aprobatą głowami i oczekiwali od niego w przyszłości wielkich czynów… No tak, życiorys autentycznie jak wyjęty z bajki.

Rzeczywistość była jednak bardziej prozaiczna, naprawdę to tylko moja wyobraźnia, choć faktem jest, iż byłem dzieckiem raczej szczęśliwym i bardzo zdolnym. Nie stanąłem jednak nigdy na progu geniuszu, nawet tyłem – że zacytuję wspaniałego Franca Fiszera. Z dumą jednak stwierdzam, iż rodzice wpoili mi, niejako wmontowali w osobowość poczucie sprawiedliwości, uczciwości i honoru, co mam nadzieję z organizmu nie uciekło.

Na dziś uzyskałem status specjalisty od ekologii i utylizacji odpadów oraz szeroko rozumianej ochrony środowiska naturalnego, więc chociaż nie były to specjalności moich marzeń, znajduję wiele satysfakcji w wykonywaniu tego zawodu. Zawsze też pragnąłem dokonać czegoś wielkiego i pożytecznego, co w miarę dojrzewania coraz bardziej prozaicznie się urealniało – najpierw chciałem zmieniać całą kulę ziemską, w końcu moja uwaga skupiła się na konkretnym własnym środowisku. Po prostu chciałem się światu i otoczeniu przydać. Dodatkowym motywem była moja żywiołowość i wrodzona potrzeba aktywności. Dysponując takimi atutami oraz sporym doświadczeniem zawodowym, uznałem, że należy swoich sił spróbować. Musiałem tylko jeszcze przedtem porozmawiać z Bratem Waldkiem…

Brat Waldek – tak go nazywam – to mój rodzony braciszek. Jest typem ironicznego obserwatora, filozofa i nieco powierzchownie patrząc – bon vivanta ze skłonnościami epikurejczyka. Jego rady i uwagi jednak bardzo cenię, są bowiem zawsze niezwykle trafne, wyważone i rozsądne, co czasami dziwnie koliduje z jego pozornie mylącym sposobem bycia. Zwłaszcza powiedzonkami i bon motami, rzucanymi w towarzystwie tak sobie i od niechcenia. Waldek zawsze mawia, że na swoim nagrobku każe wyryć jedno słowo: „nareszcie”. Stałą pozycją w jego repertuarze jest też sposób przedstawiania się, gdy poznaję go ze swoimi kolegami i koleżankami. Wyciąga wówczas rękę i ze śmiertelnie poważną miną mówi:
– Jestem Brat Waldek.
– Duchowny, czy co? – zastanawia się osoba znajoma.
Braciszek zaś, o ile jest z Marylką, kontynuuje:
– A to moja pierwsza żona. Tak na marginesie, to żona pierwsza i jedyna.

Waldek zdobył ją konkretnymi oświadczynami, gdy zapytał wprost: „Chciałbym zmarnować ci życie. Wyjdziesz za mnie?” Wobec takiego dictum Marylka ochoczo zgodziła się na stadło. Z niej zresztą Brat Waldek też potrafił zażartować. Kiedyś szliśmy we troje przez miasto i Maryla zatrzymała się przed wystawą.
– Popatrz Waldek – mówi – jaka piękna bluzka.
Mąż spojrzał na nią:
– Tak? Podoba ci się? To kup ją sobie, kochanie.
– Przecież nie mam na nią pieniędzy – obruszyła się Maryla.
Waldek ze zrozumieniem pokiwał głową:
– No widzisz…
Już miałem parsknąć śmiechem, ale kiedy spojrzałem w zaperzoną twarz Maryli, szybko zrezygnowałem. Ona zaś koniecznie chciała się odgryźć, więc rzuciła:
– Ale wybrałam sobie męża, nie dość, że skąpy, to jeszcze brzydki.
– Ooo… – odrzekł Brat Waldek – tak uważasz? Twierdzisz, że nie jestem przystojny? A czy wiesz, o czym to twoje zdanie świadczy? Że oka to ty nie masz…
Z czasem Maryla ten jego styl bycia zaakceptowała, przecież poczuciem humoru imponował jej od samego początku, a w małżeństwie wszystko się już dotarło. Osobiście darzę Waldka oprócz braterskiej miłości wielką estymą, głównie z powodu umiejętności oddzielania spraw poważnych od tego pozornie ironicznego stylu bycia. Jest w Waldku taka swoista dychotomia, wydaje się być zdystansowanym sardonicznym obserwatorem, a faktycznie funkcjonuje niesłychanie pragmatycznie i realnie. Zrobiony doktorat, wysoka fachowość, dodatkowa pasja – szachy, w których dwa lata temu zdobył mistrzostwo kraju, to wszystko stanowi niesłychanie atrakcyjną osobowość.

Pamiętam cudownie wesoły, a jednocześnie tak wysokiej klasy postępek mojego braciszka, że z przyjemnością go przypomnę. Nie widziałem przedtem i pewnie już nie ujrzą oczy moje tak szarmanckiej kultury. Otóż jechaliśmy kiedyś pociągiem. Tłok był taki, że staliśmy w korytarzu, siadając na zmianę na rozkładanym przyściennym krzesełku. Pod siedzenie podkładaliśmy gazetę, by nie pobrudzić spodni, gdyż w pociągu za czysto nie było. Na którejś stacji wsiadła do pociągu kobieta w wieku, no, jeszcze całkiem godowym, choć nie była już młódką. Przepychała się w głąb korytarza wraz z innymi nowymi pasażerami i widząc, że wszędzie jest wielki ścisk, stanęła zrezygnowana akurat przy nas. Brat Waldek, który właśnie okupował krzesełko, wstał i zaproponował jej skorzystanie z tego od biedy siedzącego miejsca. Kobieta serdecznie podziękowała, dodając, iż z wdzięcznością zeń skorzysta. Waldek podniósł z siedzenia gazetę i z uśmiechem najsubtelniejszego dworaka zapytał: – Na której stronie życzy pani sobie usiąść? U takiego właśnie brata postanowiłem zasięgnąć porady.

Następna strona 

Strony: 1 2