– Jest niedobrze – mówi mi po drodze Szlachcic. – Ordek całą dobę nie daje znaku życia. Nie odbiera telefonu, z nikim się nie kontaktuje. Może chory?
– Sprawdzimy na miejscu – odpowiedziałem – to już tutaj za zakrętem.
Kiedy podeszliśmy pod dom Michorowskich, zobaczyliśmy wyglądającą przez okno jego żonę. Jakby właśnie na nas czekała. Natychmiast wyszła na ganek.
– On już wie – powiedziała i nagle się rozpłakała. – Zróbcie coś, Ordek, jak wczoraj zamknął się na klucz w swoim pokoju, tak cały czas tam siedzi. Stawiam pod drzwiami jedzenie, a on nawet go nie tknie. Jeszcze coś sobie zrobi, kompletnie się załamał – załkała.
– Że jeszcze żyje, wiem tylko dlatego, kiedy zza drzwi coś tam odburknie. Porozmawiajcie z nim, uspokójcie go, już sama nie wiem – biedna kobieta nerwowo tarła ręce.
Niepewnie spojrzeliśmy po sobie.
– Jasny gwint – mruknął pod nosem Struga.
– Dobrze, chodźmy – powiedziałem. – Spokojnie, pani Michorowska, wszystko będzie dobrze – Starałem się oczywiście nadrabiać miną.
Podeszliśmy pod drzwi jego pokoju. Zapukaliśmy.
– Ordek, to my – zaczął Szlachcic. – Musimy porozmawiać, wszystko ci wytłumaczymy. Otwórz, Ordek.
– Otwórz! – zapiszczała żona. Czekaliśmy.
– Ordek, porozmawiajmy, przecież nie będziemy tak krzyczeć przez drzwi – poprosiłem. – Wszystko wyjaśnimy, tylko nas wpuść.

Cisza. Dopiero po chwili rozległo się szuranie, zgrzytnął klucz i w drzwiach ukazała się nieogolona twarz Michorowskiego. Żona zaczęła znowu popłakiwać, my czuliśmy się nieswojo. Ordek wpuścił nas do pokoju, ale przed żoną drzwi zamknął, co wywołało kolejną eksplozję chlipania. Bardzo delikatnie i powoli zaczęliśmy mu wszystko tłumaczyć. Że bez uczciwusów to my nic nie zrobimy, że to być może tylko czasowe, że musimy mieć w głosowaniach większość w radzie, przecież inaczej nic nie zrealizujemy i wyborcy nas rozliczą. A takie poświęcenie z jego strony, to jak bohaterstwo, to on może uratować nas i powiat, to właśnie on… ble, ble, byle tylko spróbował nas zrozumieć. Zrozumiał chyba tylko jedno: że to jest czasowe.
– Ale zostanę przewodniczącym? – pytał. – Wy nie wiecie, jak ja się poczułem. Już wcześniej powiedziałem żonie i dzieciakom, pochwaliłem się w szkole. I jak teraz miałbym się pokazać? No, jak?

Byliśmy lekko zmieszani, on nic nie rozumiał, zwłaszcza tego, że nie mieliśmy wyboru.
– Słuchaj Ordek – zacząłem jeszcze raz – wiemy, że porządny z ciebie facet i szlachetny. Dziwne jednak jest twoje podejście. Czy nie dociera do ciebie, że prosimy cię o poświęcenie dla naprawdę ważniejszej sprawy niż ta cholerna funkcja? Przecież będziesz i tak vice, to prawie to samo.
– Nie, ja chcę być przewodniczącym. Przecież obiecaliście…
– Tak, chcemy ciebie, bo cię cenimy, ale musimy ulec żądaniom koalicjanta, zrozum wreszcie…
– Ale sam Lechu mówiłeś przed chwilą, że to czasowe – Ordek uczepił się tego, jak ostatniej deski. – Że potem będę przewodniczącym…
Tu już krew mnie zalała.
– No dobrze – mówię – gwarantuję ci, że w ciągu pół roku zmienimy Kargusia i szefem rady zostaniesz ty – tu liczyłem trochę na Ostoję. – A jeżeli nie, to ja ustąpię z funkcji starosty i wybierzemy ciebie. Czy wreszcie okay? – zaczynałem mieć dość tego płaczka.
– A dasz mi to na piśmie? – drążył Ordek.
Myślałem, że szlag mnie trafi.
– Czy kiedykolwiek złamałem słowo? – wysyczałem. – Czy mi nie wierzysz?
– Nie, już wam nie wierzę, znowu coś wykręcicie. Chcę na piśmie. No nie, w takiej sytuacji to naprawdę piersi opadają. – Dobrze – mówię zaciskając zęby – zaraz machniemy na piśmie. Najlepiej jak złożymy to u proboszcza, osoby postronnej, pewnej i uczciwej. Zgoda?
– Nie – to płaczliwe monstrum się zaparło – ja chcę mieć pismo w domu, chcę być pewny i mieć je pod ręką.

virtualnetia.com - projektowanie i tworzenie stron WWW

Widząc moje spojrzenie ciskające piorunami, zaraz dodał:
– U mnie nie zginie. Nie wierzysz mi? Jeżeli mógłbym kogoś zabić, to w tej chwili właśnie jego.
– Na napletek Jowisza – myślałem – sądziłem, że to normalny facet, a nie jakiś histeryk, że chce coś pożytecznego dla ludzi zrobić i że stać go na altruizm. A okazuje się, że on jest albo tępym sobkiem, albo żądnym tytułu karierowiczem. Popatrzyłem na Bogusia i Ignacego. Też odpowiedzieli pytającym spojrzeniem. Carramba, trudno, trzeba będzie to jakoś załatwić. Przeniosłem wzrok na Michorowskiego.
– Dobrze – warknąłem – dawaj papier i długopis.

<- Poprzednia strona

Poprzednie rozdziały:

Rozdział 1: Lokalna klasa polityczna, czyli jak się niszczy porządnych ludzi

Rozdział 2: „Jak nie jesteś ze mną, to już nie żyjesz” – takie realia brutalnego świata lubuskiej polityki.

Rozdział 3: „Ludziom, którzy chcą nas opuścić, zdarzają się dziwne, spowodowane na ogół depresją wypadki”. Polityka to nie żarty!

Rozdział 4: Jak opłacony dziennikarz manipuluje opinią publiczną

Strony: 1 2