Ujrzałem uchylone szerokie drzwi, a nad nimi napis: „Teatr Miejski – wejście służbowe”. Bez wahania wpadłem do środka, zamrugałem oczami, by przyzwyczaić je do półmroku i ruszyłem korytarzem w nieznane. Gdzieś tam z przodu majaczyła poświata, więc skierowałem się w tamtym kierunku. Wszedłem do jakiegoś przedsionka, osłoniętego z jednej strony kotarą. Odchyliłem ją, przeszedłem dalej i… znalazłem się na scenie, a widok, który zastałem spowodował, że zamarłem niczym żona Lota.

Właśnie trwało przedstawienie, raczej balet, gdzie frontem do widowni tańczył szpaler młodych dziewcząt. Ich gibkie ciała przybrane w kuse stroiki rytmicznie i zespołowo przesuwały się to w przód, to w tył, wdzięcznie się przeginając i, co tu powiedzieć, kusząc diabelnie. No tak, ale co ze mną, co ja mam zrobić? Jak stąd uciec? Nie przebiegnę przecież przez scenę, paradując przed całą salą, może tam w ogóle nie ma wyjścia, o cofnięciu się też nie ma mowy. Więc co? W dodatku zauważono mnie już z widowni, jakiś głupek zaczął nawet klaskać. Podjąłem błyskawiczną i chyba jedyną możliwą w tej sytuacji decyzję: dołączam do baletu. Oprócz desperacji odezwała się gdzieś we mnie młodzieńcza przekora, a co tam, może taki premier haratać w gałę, to może i prezes zatańczyć. Zresztą, nie widziałem wyjścia, więc raz maty rodyła.

Zacząłem drobić nóżkami i przesuwać się w kierunku ostatniej w szeregu tancerki, a była to blond Wenus z długimi warkoczami. Kiedy już udało mi się dołączyć, próbowałem dostroić się do figur i rytmu tańca. Bogowie, to chyba jakieś „Jezioro łabędzie”, najpierw noga prawa, stanąć na czubkach palców, ała!, potem dołączam lewą. Drugi krok, ała!, nie wytrzymam, ojej, jeszcze ręce. Macham więc w stylu „jak się masz kochanie”, uwaga, teraz w drugą stronę. Cholera, połamię palce u nóg, już naprawdę nie mogę. Postanowiłem stawiać całe stopy, ale by to spłycenie artyzmu spektaklu czymś nadrobić, zacząłem balansować biodrami. Blond Wenus patrzyła na mnie kątem oka, spomiędzy jej wyszczerzonych w szerokim uśmiechu zębów wydobył się syk:
– Wynocha stąd, gnoju! Cóż, w pełni ją rozumiałem, sam też zresztą miałem już dość tego baletu. Samokrytycznie zauważyłem, że sporo odstaję od szeregu tych wspaniałych tancerek, tak umiejętnościami jak i figurą. Ciągle więc wywijając rączkami, przylepiwszy sobie na gębę szeroki uśmiech, zacząłem kręcić biodrami w stronę przeciwną. Pozwalało mi to odsunąć się od szpaleru i balansować coraz to bliżej w kierunku zbawczej kotary. Niestety, z tej samej strony, z której na scenę wszedłem. Użyłem słowa „niestety”, ponieważ kiedy tylko znalazłem się poza kotarą, otrzymałem straszliwy cios pięścią w żołądek. Zgięło mnie wpół, niedawno spożyte na bibce potrawy i napitki zaczęły cofać się z żołądka do ust, może nawet dalej, ale tego już nie wiedziałem. Po drugim ciosie straciłem przytomność.

Leżę w szpitalu. Potrwa to około dwóch tygodni, ponieważ niektóre objawy sugerują podejrzenie wstrząśnienia mózgu, a moje połamane żebra aż proszą się o spokój i brak ruchu. Jasne, chcą spokojnie się zrosnąć. Odwiedzają mnie znajomi, pocieszają jak mogą, chociaż wieści ze świata nie nastrajają optymistycznie. Już mnie poinformowano, że w drugim dniu zjazdu zarządzono powtórne głosowanie – skąd to znamy, jak tylko wynik jest niepomyślny dla manipulatorów, zarządza się po rozmowach powtórne głosowanie – i tym razem wynik zdecydował o odwołaniu kasztelana i zatwierdzeniu kandydatury Kozłowskiego.

Najwidoczniej Gehenna złożyła niektórym co bardziej chwiejnym delegatom propozycje nie do odrzucenia. Tak więc cały nasz wysiłek terenowych działaczy poszedł na marne, ja zaś dodatkowo zostałem „oklepany” za jawny sprzeciw. Wiedziałem, czyja to jest sprawka, zaskoczyła mnie tylko metoda, a raczej granica, którą można przekraczać w debacie politycznej. Wydawało mi się, że to jednak nie jest szczebel centralny, gdzie przeciwnicy władzy znikają lub giną z ręki seryjnego samobójcy. Ha, myliłem się, widocznie moda ta dotarła już i na prowincję. Sprawców pobicia oczywiście nie złapano i nikt nie potrafił ich zidentyfikować. Cóż, normalka, może później prywatnie ich poszukam. No i ta wiadomość na deser – Zbigniew Kozłowski został nowym kasztelanem.

Jeszcze podczas pobytu w szpitalu przeżyłem dodatkowe zaskoczenie. Odwiedziła mnie biednego, kto? – Gehenna. Osobiście! Gorączkowo zastanawiałem się dlaczego, przecież chyba nie chciała in persona sprawdzić, na ile i na jak długo mnie uziemiono. Miałem mieszane uczucia, lecz Gehenna o dziwo, była miła i uprzejma. Potwierdziła, że jako przewodnicząca podziwia mój wkład pracy i osiągnięcia w OŚR, życzyła szybkiego powrotu do zdrowia i co najważniejsze wspomniała, iż widzi mnie wśród bliskich współpracowników przy jej nowych i bardzo ciekawych projektach regionalnych. Starałem się usilnie maskować swoje zdziwienie, oczywiście wyraziłem wdzięczność za troskę, jednocześnie jednak zachodziłem w głowę, dlaczego chce współpracy ze mną. Lukrecja tymczasem dodała, że jak tylko poczuję się lepiej i wyjdę ze szpitala, to porozmawiamy konkretnie i wiążąco. Jest taka potrzeba dotacji na projekt środowiskowy, który możemy zrealizować ku obopólnej korzyści. – Ha – pomyślałem – tu cię mam, dlatego nie wypadłem z gry. Do czegoś mnie potrzebujesz. Od razu też poczułem dreszczyk niepokoju, czy też aby Gehenna nie chce uwikłać mnie w jakąś grę, w której musiałbym wejść w szemrany układ albo też całkiem dać się przecwelić. Najbliższa przyszłość pokaże – skonstatowałem. Na pożegnanie Lukrecja siarczyście ucałowała moje przywiędłe chorobą policzki, powtórzyła, że mam szybko wracać do OŚR, ona już wszystko z nowym kasztelanem załatwi i pa pa, do rychłego zobaczenia. Tę wizytę trawiłem i rozważałem przez kilka godzin.

Wieczorem zadzwoniła moja komórka. Telefonowała Gehenna. Suchym głosem poinformowała mnie, że kasztelan Kozłowski ze mną współpracować nie będzie, a ona nasze ustalenia uznaje za niebyłe. Życzy zdrowia i do widzenia. Znowu poczułem na plecach mrowie. Co to oznacza?

Centralna: Nowy kasztelan w przyrodzie buszuje

Mieszkańcy naszego województwa z ciekawością oczekiwali pierwszych posunięć nowego kasztelana. I doczekali się szybko. Zbigniew Kozłowski rozpoczął swoje urzędowanie od zakupu nowiutkiego auta służbowego oraz odwołania prezesa Ochrony Środowiska Regionalnego – Leszka Góreckiego. Na wniosek kasztelana Rada Nadzorcza OŚR odwołała prezesa i jego zastępcę, powołując proponowanych w tymże wniosku nowych kandydatów: koleżankę przewodniczącej Alicję Maliniakową oraz Seweryna Rzewuskiego. Dla Góreckiego już samo powołanie Kozłowskiego, to była wiadomość zła. Obaj politycy pochodzą z Żurawia i już tam zaistniał między nimi konflikt. Przemiennie jeden górował nad drugim, a sam konflikt stał się znany w lokalnym światku. – No, teraz jako kasztelan, Kozłowski odegra się na Góreckim i usunie go ze stanowiska – tak komentowali sytuację członkowie Rampy. I rzeczywiście, odwołanie Góreckiego było jedną z pierwszych decyzji Kozłowskiego. – Tak nie można, Górecki to jeden z najlepszych w kraju ekspertów od środowiska. Nie wyrzuca się takiego fachowca tylko dla osobistej zemsty – irytowali się inni członkowie Rampy. Niestety, przewaga personalnych rozgrywek nad interesem ogółu, to już standard w działaniu partii burłaków. Dziwne, że jej członkowie nie widzą, jaki ma to odbiór w społeczeństwie. Aktualnie Górecki przechodzi rehabilitację po bandyckim napadzie dokonanym przez nieznanych sprawców. A co na to nowy kasztelan? – Odwołanie Góreckiego to dobra decyzja. Nie interesuje mnie, jaki będzie tego odbiór. Nie obciąża to w niczym mojego sumienia. [Od redakcji: Wreszcie dowiedzieliśmy się, że pan Kozłowski ma coś takiego jak sumienie. Kto by przypuszczał…] Mamy szereg zastrzeżeń, czy konkursy na dotacje w OŚR były przejrzyste. Nieprawidłowości zgłosił jeden z podmiotów, który dotacji nie otrzymał. Nie znam szczegółów i nie wiem dokładnie gdzie, ale nieudolne, ba, wręcz przestępcze działania pana Góreckiego zaistniały na pewno. Powtarzam, zmiany personalne były niezbędne, a tak w ogóle, to należało ich dokonać dużo wcześniej.

< – Poprzednia strona

Rozdział 1: Lokalna klasa polityczna, czyli jak się niszczy porządnych ludzi

Rozdział 2: „Jak nie jesteś ze mną, to już nie żyjesz” – takie realia brutalnego świata lubuskiej polityki.

Rozdział 3: „Ludziom, którzy chcą nas opuścić, zdarzają się dziwne, spowodowane na ogół depresją wypadki”. Polityka to nie żarty!

Rozdział 4: Jak opłacony dziennikarz manipuluje opinią publiczną

Rozdział 5: Co? Komu? I za co? – jak partie rozdają sobie stanowiska. Lubuska polityka 2005-2011.

Rozdział 6: Polityka to gra pozorów. Jeśli jest za dobrze, to znaczy, że gorzej być nie może.

Rozdział 7: Sesja nie ważna! Powód? Przewodniczący zamiast ją zwołać, użył słowa: „zapraszam”. Takie rzeczy naprawdę dzieją się w polityce!

Rozdział 8: Absurdy, manipulacje, nieczyste zagrywki polityki lubuskiej.

Rozdział 9: Opozycja zdradziła! Postawiła na układ, a nie na dobro powiatu i jego mieszkańców. Tymczasem starostów jest dwóch!

Rozdział 10: Układy polityczne sięgają Sądu Najwyższego. Praworządność nie ma racji bytu!

Rozdział 11: Jak rada miejska pozbywa się ośrodka kultury. Zmusza radnych (!) do przegłosowania uchwały o jego sprzedaży

Rozdział 12: Do „gry o tron” wkracza Gehenna. Ojciec radnego powiatu okazuje się Żydem mordującym Polaków. 

Rozdział 13: Choć Gehenna starała się w tym przeszkodzić, Górecki zostaje prezesem Ochrony Środowiska Regionalnego.

Rozdział 14:  Nawet jeśli są lepsi, władzę dostaje ten, kogo wybiorą nieznani „najważniejsi”

Strony: 1 2